Spielbach należy do niewielkiego miasteczka Schrozberg znajdującego się w regionie Hohenlohe na obrzeżach Frankonii i Szwabii, ale już po stronie Badenii-Wirtembergii a nie Bawarii.
Dojechaliśmy tam w styczniowy piątkowy wieczór. Przed budynkiem (duży obiekt z historycznymi budynkami gospodarczymi, oborami o czym świadczył zapach) nie jest specjalnie oznaczony. Wokół niego był ruch a dookoła zaparkowanych sporo aut z okolicy.
Byliśmy chwilę po 18 i mieliśmy szczęście, że mogliśmy przycupnąć przy jednym ze stołów.
Szczęście wielkie, bo miejsce zatrzymało się w czasie nie 10, 20 czy 30 lat temu. Tu atmosfera jest gościńca z I połowy wieku.
Warzone jest jedno piwo (jasny lager), na święta jeszcze bock. Nie liczcie na kartę dań. Możecie zamówić coś na ciepło albo na zimno. Z ciepłych rzeczy trafiliśmy na domowe schabowe z przypieczonymi w plasterki ziemniakami i surówką. Talerze i sztućce pamiętały zapewne czasy moich dziadków. I nie jest to jakiś wprowadzony zamysł. Lokal prowadzony jet kilkadziesiąt lat a właściciel podobno zmarł ponad 20 lat temu. Obsługę stanowiła kobieta w średnim wieku za barem i sądząc po wyglądzie jej mama krzątająca się w kuchni i donosząca parujące sznycle i ziemniaki. A przy płaceniu wyszła jeszcze bardziej starsza przygarbiona staruszka...
Miejsce ogrzewane było piecem kaflowym, z którego wychodziła rura poprowadzona nad niskim sufitem nad barem i w ten ogrzewanie było rozprowadzone. U nas chyba wszystkie służby zamknęłyby lokal. W międzyczasie wysadziło korki ze dwa razy
Wszystkie meble miały kilkadziesiąt lat, na półkach stare książki, gdzieś tam prawie współczesny telewizor (ok. 30 lat), wciśnięte w kąt pianino. Tak jakby poza godzinami otwarcia (chyba tylko w niedziele mają otwarte wcześniej, tak to chyba mniej więcej od 18 do 22) wracało tam kiedyś normalne domowe życie...
Jedzenie jest smaczne, klasyczne, domowe, spokojnie najadłbym się połową, ale i tak nic nie zostawiliśmy. Podobnie jest z piwem, klasyczne, łagodne, o słodowym profilu, bardzo dobrze pijalne.
Kiedy poprosiliśmy o rachunek przyszła wspomniana najstarsza pani. Miała w rękach drewnianą skrzyneczkę z pieniędzmi z której wyciągnęła papier, długopis i nas podliczyła. Spytała nas skąd jesteśmy czy pracujemy czy turyści. Nie była zdziwiona, bo takich jak my pewnie już się przewinęło wielu, ale miło się uśmiechała, bo chyba sprawiło jej przyjemność, że nawet taki śnieg i pogoda (wtedy były te największe opady) nas nie wystraszyły. Podziękowaliśmy i powiedzieliśmy, że to niesamowite i cudowne miejsce, bo to prawda. A krótkie spotkanie z tymi paniami, które chyba całe swoje życie związane są z tym miejscem było po prostu wzruszające.
Na odchodnym chcieliśmy kupić jeszcze dwie butelki na wynos. Nasza prośba była spełniona połowicznie. Otrzymaliśmy piwo ale kategorycznie odmówiono nam zapłaty za nie. Miejsce, atmosfera, ludzie jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, niesamowite. Kiedyś myślałem, że byłoby czymś magicznym cofnąć się w czasie i poznać atmosferę takim miejsc, to okazało się realne. Takie miejsca zapamiętuje się na zawsze
Tu kilka linków ze zdjęciami:
Dojechaliśmy tam w styczniowy piątkowy wieczór. Przed budynkiem (duży obiekt z historycznymi budynkami gospodarczymi, oborami o czym świadczył zapach) nie jest specjalnie oznaczony. Wokół niego był ruch a dookoła zaparkowanych sporo aut z okolicy.
Byliśmy chwilę po 18 i mieliśmy szczęście, że mogliśmy przycupnąć przy jednym ze stołów.
Szczęście wielkie, bo miejsce zatrzymało się w czasie nie 10, 20 czy 30 lat temu. Tu atmosfera jest gościńca z I połowy wieku.
Warzone jest jedno piwo (jasny lager), na święta jeszcze bock. Nie liczcie na kartę dań. Możecie zamówić coś na ciepło albo na zimno. Z ciepłych rzeczy trafiliśmy na domowe schabowe z przypieczonymi w plasterki ziemniakami i surówką. Talerze i sztućce pamiętały zapewne czasy moich dziadków. I nie jest to jakiś wprowadzony zamysł. Lokal prowadzony jet kilkadziesiąt lat a właściciel podobno zmarł ponad 20 lat temu. Obsługę stanowiła kobieta w średnim wieku za barem i sądząc po wyglądzie jej mama krzątająca się w kuchni i donosząca parujące sznycle i ziemniaki. A przy płaceniu wyszła jeszcze bardziej starsza przygarbiona staruszka...
Miejsce ogrzewane było piecem kaflowym, z którego wychodziła rura poprowadzona nad niskim sufitem nad barem i w ten ogrzewanie było rozprowadzone. U nas chyba wszystkie służby zamknęłyby lokal. W międzyczasie wysadziło korki ze dwa razy
Wszystkie meble miały kilkadziesiąt lat, na półkach stare książki, gdzieś tam prawie współczesny telewizor (ok. 30 lat), wciśnięte w kąt pianino. Tak jakby poza godzinami otwarcia (chyba tylko w niedziele mają otwarte wcześniej, tak to chyba mniej więcej od 18 do 22) wracało tam kiedyś normalne domowe życie...
Jedzenie jest smaczne, klasyczne, domowe, spokojnie najadłbym się połową, ale i tak nic nie zostawiliśmy. Podobnie jest z piwem, klasyczne, łagodne, o słodowym profilu, bardzo dobrze pijalne.
Kiedy poprosiliśmy o rachunek przyszła wspomniana najstarsza pani. Miała w rękach drewnianą skrzyneczkę z pieniędzmi z której wyciągnęła papier, długopis i nas podliczyła. Spytała nas skąd jesteśmy czy pracujemy czy turyści. Nie była zdziwiona, bo takich jak my pewnie już się przewinęło wielu, ale miło się uśmiechała, bo chyba sprawiło jej przyjemność, że nawet taki śnieg i pogoda (wtedy były te największe opady) nas nie wystraszyły. Podziękowaliśmy i powiedzieliśmy, że to niesamowite i cudowne miejsce, bo to prawda. A krótkie spotkanie z tymi paniami, które chyba całe swoje życie związane są z tym miejscem było po prostu wzruszające.
Na odchodnym chcieliśmy kupić jeszcze dwie butelki na wynos. Nasza prośba była spełniona połowicznie. Otrzymaliśmy piwo ale kategorycznie odmówiono nam zapłaty za nie. Miejsce, atmosfera, ludzie jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, niesamowite. Kiedyś myślałem, że byłoby czymś magicznym cofnąć się w czasie i poznać atmosferę takim miejsc, to okazało się realne. Takie miejsca zapamiętuje się na zawsze
Tu kilka linków ze zdjęciami:
Comment