W "Wysokich obcasach" - babskim dodatku do Gazety Wyborczej - ciekawy felietonik o aparatach cyfrowych. Nie o technice, a o mentalności ludzi trzaskających setki i tysiące cyfrowych fotografii. Moje przemyślenia były bardzo podobne i dlatego na razie całkiem świadomie tkwię przy aparatach na zwykły film.
Cierpliwych zapraszam do lektury:
Zrób cziz czyli fotomania
Jak to było miło, jak nie było fotografii. Człowiek mógł sobie pochodzić, popatrzeć, coś zapamiętać, niektórzy to nawet rysowali lub malowali. To, co nie było ciekawe, się zapominało. Widocznie nie było warte zapamiętania
Wyjeżdżałam do kuzynów w Londynie i chciałam zabrać zdjęcia dzieci, pokazać, jak jedne urosły, a inne się zestarzały. Każdy lubi pochwalić się zdjęciami dzieci. Moje koleżanki mają w portfelu, a niektóre także na biurku w pracy całe drzewa genealogiczne. Poprosiłam więc pana Bojańczyka, który u nas w domu pełni funkcję fotoedytora, żeby z biliona zdjęć, które znajdują się w jego komputerze, udostępnił mi parę.
Otworzył laptopa i na ekranie ukazało się kilkaset plików obejmujących ostatnie lata naszego życia. Wigilie, Wielkanoce, chrzty, weekendy na wsi, wakacje w Białogórze, Toskania, narty, sylwestry, pogrzeby, rozpoczęcia roku szkolnego, spacery z psem na Kabatach. Był nasz sąsiad w Bryńsku pan Kazio z pługiem, siostrzenice i bratanice, dzieci zdmuchujące coraz większą liczbę świeczek na tortach, pies leżący, skaczący, śpiący oraz dziesiątki niezidentyfikowanych twarzy w niezidentyfikowanych miejscach. Dokumentacja, którą można by obsłużyć kilka pism podróżniczych i magazyn kynologiczny.
Moi rodzice mieli kilka albumów ze zdjęciami, w tym jeden mój ulubiony, drewniany z szarotką na okładce, z kartkami z czarnego papieru i zdjęciami włożonymi w specjalne rogi. Zaczynał się od rytualnego zdjęcia mnie jako niemowlęcia na futrze, po czym w porządku chronologicznym następowały: dzieciństwo, przedszkole, szkoła, matura itp. Liczył może z 50 zdjęć. Można go było przejrzeć w 10 min i zawsze był pod ręką. Zresztą jest do dziś.
Teraz cyfrówką mój mąż trzaska zdjęcie co minutę. Szczególnie kiedy wyjeżdżamy gdziekolwiek, nawet 5 km za Warszawę, pan Bojańczyk jak Japończyk uzbrojony w nikony rusza do akcji. Czy możesz stanąć pod tym drzewem? Czy możesz zdjąć okulary, proszę, ustaw się tak, żebym mógł objąć tę bramę (portal, płot...).
I myślę sobie wtedy, jak to było miło, jak nie było fotografii. Człowiek mógł pochodzić, popatrzeć, coś zapamiętać, niektórzy to nawet rysowali lub malowali. To, co nie było ciekawe, się zapominało. Widocznie nie było warte zapamiętania.
Dzisiaj nie ma mowy, żeby cokolwiek zapomnieć. Rejestruje się wszystko. Niestety, również mnie w pozach i sytuacjach, w których wcale nie mam ochoty być zarejestrowana (w rzeczywistości jestem o wiele ładniejsza niż na zdjęciach, słowo daję).
Ale nawet gdyby uznać, że całe to fotografowanie ma jakiś sens, to tylko wtedy, jeżeli zdjęcia można by kiedyś obejrzeć. Ale nie, one zapadają się w czeluść komputera, z której nawet zainteresowanym nie chce się ich wyciągnąć, a co dopiero, gdyby chciał to obejrzeć ktoś znajomy. Uruchomić komputer, poszukać, otworzyć. Nie, nie opłaca się.
Z fotografią cyfrową związana jest też inna plaga. Rozsyłania hurtowych ilości fotek po internecie. Niektóre miewają, co gorsza, tzw. dowcipne podpisy. Boki zrywać. Bliskiej rodzinie oraz przyjaciołom na antypodach wybaczam, nawet chcę zobaczyć, jak wyglądają. Dalszym już nie. I przysięgam, że nigdy nie zapchałam niczyjej skrzynki mailowej pocztówkami z Grecji. Mimo że takowymi, owszem, dysponuję.
Pozostawiam je jednak na intymne wieczory, na których, jeśli dojdzie do oglądania, będą obecne wyłącznie osoby figurujące na zdjęciach. Zaświadczam również, że nigdy nie zdarzyło mi się urządzić wieczoru slajdów, na których znajomi zmuszani są do oglądania wakacji gospodarzy.
Oczywiście, że przemawia przeze mnie niska zawiść, bo sama nie robię zdjęć. Ale uwielbiam je oglądać. Zwłaszcza te, na których jest moja rodzina. Zwłaszcza te stare, z epoki przedcyfrowej, czarno-białe albo zżółkłe nieudolne orwochromy z lat 70. Papierowe, dotykalne. Obiecuję sobie, że zrobię porządek w szufladzie, gdzie kłębią się ich tony (te, na których wyszłam najgorzej, usunęłam), i powkładam do albumów, wszystkie będą podpisane.
Rozumie się samo przez się, że podobny jak do cyfrówki, a nawet gorszy stosunek mam do kamery wideo. To znaczy nie przeszkadza mi, jak panowie na plaży filmują swoje żony wcierające olejek i dzieci budujące zamek, ale sama bym na to nie poszła. Na różnych naszych uroczystościach rodzinnych nie było nigdy filmowania, czego w zasadzie nie żałuję.
Ale ostatnio zaprosili nas znajomi na kolację. Znajomi ci posiadali kamerę w czasach, kiedy kosztowała tyle co pół fiata 125p. - Nagraliśmy nasze stare filmy na płyty - powiedzieli. - Są tam wasze dzieci. Chcecie zobaczyć?
Chcieliśmy, zwłaszcza ja. Na filmach były urodziny w Zalesiu, gdzie grupka znajomych dzieci, uwijając się wokół stołu w ogrodzie, cokolwiek spłoszona obecnością kamery, wpatrywała się w nią podejrzliwie. Na krzesłach tatusiowie z włosami do ramion oraz mamusie. Między innymi ja w wielkich okularach a la 'Polowanie na muchy'. Gdzieś mignęły nasze małe chłopaki, ale w tle, bo właściciele kamery filmowali głównie swoje dzieci.
- Wiesz, jednak taka kamera to fajna rzecz - powiedziałam do pana Bojańczyka. - Przecież ci mówiłem, ale zawsze byłaś przeciw - odpowiedział z triumfem.
Joanna Bojańczyk
Cierpliwych zapraszam do lektury:
Zrób cziz czyli fotomania
Jak to było miło, jak nie było fotografii. Człowiek mógł sobie pochodzić, popatrzeć, coś zapamiętać, niektórzy to nawet rysowali lub malowali. To, co nie było ciekawe, się zapominało. Widocznie nie było warte zapamiętania
Wyjeżdżałam do kuzynów w Londynie i chciałam zabrać zdjęcia dzieci, pokazać, jak jedne urosły, a inne się zestarzały. Każdy lubi pochwalić się zdjęciami dzieci. Moje koleżanki mają w portfelu, a niektóre także na biurku w pracy całe drzewa genealogiczne. Poprosiłam więc pana Bojańczyka, który u nas w domu pełni funkcję fotoedytora, żeby z biliona zdjęć, które znajdują się w jego komputerze, udostępnił mi parę.
Otworzył laptopa i na ekranie ukazało się kilkaset plików obejmujących ostatnie lata naszego życia. Wigilie, Wielkanoce, chrzty, weekendy na wsi, wakacje w Białogórze, Toskania, narty, sylwestry, pogrzeby, rozpoczęcia roku szkolnego, spacery z psem na Kabatach. Był nasz sąsiad w Bryńsku pan Kazio z pługiem, siostrzenice i bratanice, dzieci zdmuchujące coraz większą liczbę świeczek na tortach, pies leżący, skaczący, śpiący oraz dziesiątki niezidentyfikowanych twarzy w niezidentyfikowanych miejscach. Dokumentacja, którą można by obsłużyć kilka pism podróżniczych i magazyn kynologiczny.
Moi rodzice mieli kilka albumów ze zdjęciami, w tym jeden mój ulubiony, drewniany z szarotką na okładce, z kartkami z czarnego papieru i zdjęciami włożonymi w specjalne rogi. Zaczynał się od rytualnego zdjęcia mnie jako niemowlęcia na futrze, po czym w porządku chronologicznym następowały: dzieciństwo, przedszkole, szkoła, matura itp. Liczył może z 50 zdjęć. Można go było przejrzeć w 10 min i zawsze był pod ręką. Zresztą jest do dziś.
Teraz cyfrówką mój mąż trzaska zdjęcie co minutę. Szczególnie kiedy wyjeżdżamy gdziekolwiek, nawet 5 km za Warszawę, pan Bojańczyk jak Japończyk uzbrojony w nikony rusza do akcji. Czy możesz stanąć pod tym drzewem? Czy możesz zdjąć okulary, proszę, ustaw się tak, żebym mógł objąć tę bramę (portal, płot...).
I myślę sobie wtedy, jak to było miło, jak nie było fotografii. Człowiek mógł pochodzić, popatrzeć, coś zapamiętać, niektórzy to nawet rysowali lub malowali. To, co nie było ciekawe, się zapominało. Widocznie nie było warte zapamiętania.
Dzisiaj nie ma mowy, żeby cokolwiek zapomnieć. Rejestruje się wszystko. Niestety, również mnie w pozach i sytuacjach, w których wcale nie mam ochoty być zarejestrowana (w rzeczywistości jestem o wiele ładniejsza niż na zdjęciach, słowo daję).
Ale nawet gdyby uznać, że całe to fotografowanie ma jakiś sens, to tylko wtedy, jeżeli zdjęcia można by kiedyś obejrzeć. Ale nie, one zapadają się w czeluść komputera, z której nawet zainteresowanym nie chce się ich wyciągnąć, a co dopiero, gdyby chciał to obejrzeć ktoś znajomy. Uruchomić komputer, poszukać, otworzyć. Nie, nie opłaca się.
Z fotografią cyfrową związana jest też inna plaga. Rozsyłania hurtowych ilości fotek po internecie. Niektóre miewają, co gorsza, tzw. dowcipne podpisy. Boki zrywać. Bliskiej rodzinie oraz przyjaciołom na antypodach wybaczam, nawet chcę zobaczyć, jak wyglądają. Dalszym już nie. I przysięgam, że nigdy nie zapchałam niczyjej skrzynki mailowej pocztówkami z Grecji. Mimo że takowymi, owszem, dysponuję.
Pozostawiam je jednak na intymne wieczory, na których, jeśli dojdzie do oglądania, będą obecne wyłącznie osoby figurujące na zdjęciach. Zaświadczam również, że nigdy nie zdarzyło mi się urządzić wieczoru slajdów, na których znajomi zmuszani są do oglądania wakacji gospodarzy.
Oczywiście, że przemawia przeze mnie niska zawiść, bo sama nie robię zdjęć. Ale uwielbiam je oglądać. Zwłaszcza te, na których jest moja rodzina. Zwłaszcza te stare, z epoki przedcyfrowej, czarno-białe albo zżółkłe nieudolne orwochromy z lat 70. Papierowe, dotykalne. Obiecuję sobie, że zrobię porządek w szufladzie, gdzie kłębią się ich tony (te, na których wyszłam najgorzej, usunęłam), i powkładam do albumów, wszystkie będą podpisane.
Rozumie się samo przez się, że podobny jak do cyfrówki, a nawet gorszy stosunek mam do kamery wideo. To znaczy nie przeszkadza mi, jak panowie na plaży filmują swoje żony wcierające olejek i dzieci budujące zamek, ale sama bym na to nie poszła. Na różnych naszych uroczystościach rodzinnych nie było nigdy filmowania, czego w zasadzie nie żałuję.
Ale ostatnio zaprosili nas znajomi na kolację. Znajomi ci posiadali kamerę w czasach, kiedy kosztowała tyle co pół fiata 125p. - Nagraliśmy nasze stare filmy na płyty - powiedzieli. - Są tam wasze dzieci. Chcecie zobaczyć?
Chcieliśmy, zwłaszcza ja. Na filmach były urodziny w Zalesiu, gdzie grupka znajomych dzieci, uwijając się wokół stołu w ogrodzie, cokolwiek spłoszona obecnością kamery, wpatrywała się w nią podejrzliwie. Na krzesłach tatusiowie z włosami do ramion oraz mamusie. Między innymi ja w wielkich okularach a la 'Polowanie na muchy'. Gdzieś mignęły nasze małe chłopaki, ale w tle, bo właściciele kamery filmowali głównie swoje dzieci.
- Wiesz, jednak taka kamera to fajna rzecz - powiedziałam do pana Bojańczyka. - Przecież ci mówiłem, ale zawsze byłaś przeciw - odpowiedział z triumfem.
Joanna Bojańczyk
Comment