METRO IMIELIN STUDIO
&
Yalooś Pałel Rex
Presents:
„Jedna noc z życia Wujcia Shaggiego”
„Pst” – krótki, ostry szept rozciął leśną ciszę niczym rytualny sztylet tnie napięty brzuch złożonej na ołtarzu dziewicy. Dźwięk dobiegł gdzieś z olszynowej gęstwiny po lewej stronie gościńca. Wujcio Shaggy rzucając w tym kierunku ukratkowe spojrzenia zwolnił kroku, ale się nie zatrzymał. Diabli wiedzą, co mogło kryć się w bezksiężycową, ciemną noc, w środku puszczy, co mogło wydawać z siebie zdradliwe, niebezpieczne, tajemnicze „pst”...
„Pst, pst” – dźwięk powtórzył się. Nieco bliżej i nieco głośniej. Wujcio Shaggy poczuł, jak po plecach spływają mu stróżki lodowatego potu. Nie był z natury strachliwy, lecz teraz spodziewał się najgorszego. Nawet, gdyby okazało się, że wśród drzew czai się smok, wędrowiec nie mógłby się już bardziej przestraszyć. Ale to nie był smok. Czuć by było stare piżmo i nieświeży oddech, tymczasem poza lekkim aromatem siarki, który mógł być tylko złudzeniem, powietrze było chłodne, rześkie, pachnące lasem.
- E! – szept zwrócił się teraz wyraźnie do podróżnika. – Ho no tu!
„O, nie ma mowy” – pomyślał trzeźwo Wujcio Shaggy, co w jego stanie notorycznego upojenia alkoholem nie było proste. – „Ja podejdę, a coś mnie zje.”
Księżyc wyłonił się zza chmury i rzucił nieco srebrzystej jasności na leśny trakt i idącego nim człowieka. Wędrowcowi jednak nie dodało to ani otuchy, ani nie pomogło mu, bowiem to, co kryło się za linią drzew nadal było okryte całunem mroku.
„Rozdroże, głupie rozdroże! Wiedziałem, żeby tam nie łazić po nocy” – myśli kłębiły się w mózgu Wujcia jak jadowite żmije. – „Myślałem, ze tam najdzie mnie wena, że stworzę dzieło wiekopomne, lub, że znajdę skarb... a tymczasem po prostu zginę... oby po prostu...”
W krzakach pojawiły się dwa jaskrawe punkciki. Czerwone. Drapieżne. Obce. Demoniczne. Cichym, długim susem, na środek gościńca, raptem kilka kroków od Wujcia Shaggiego wyskoczyła spora, ciemna istota. Przycupnęła skulona wlepiając swoje jarzące się ślepia w wędrowca, który natychmiast znieruchomiał zdjęty panicznym strachem. Tajemnicza sylwetka wyprostowała się prezentując swój okazały i straszliwy kontur. Serce podróżnika omal nie stanęło. To, co stało przed nim, miało bycze rogi, kudłate, nie po ludzku wygięte nogi i długi ogon zakończony chwostem. Przed nim stał diabeł.
W nad wyraz bujnej wyobraźni Wujcia, w przeciągu kilku zaledwie sekund przemknęło całe życie. Wszystkie sukcesy i wszystkie porażki. Piękne kobiety – chluba jego miłosnych podbojów i tanie ladacznice z czasów, gdy musiał zadowolić się wszystkim, co mu się nadarzyło. Wszystkie stworzone wiersze i kilka tych jeszcze nie napisanych. Wszystkie wypite piwa i kilka tych, które na niego nie miały się doczekać...
- Przyłącz się do nas – szepnął diabeł i choć szept był to prawdziwy, w uszach człowieka zabrzmiał on jak koncert orkiestry symfonicznej. Wujcio Shaggy czuł, że nie odmówi, ze nie może odmówić, że nadszedł koniec jego ziemskiej egzystencji.
Z rezygnacją skinął głową.
Diabeł poprowadził go w gęstwinę. Kilka metrów od gościńca, choć w miejscu, którego nie można było z drogi dostrzec, leżał ogromny, czarny i zimny, płaski kamień. Siedziały przy nim dwa następne biesy.
„Pst”
- Im większa kompania, tym raźniej, bo zimno i straszno tutaj. Starczy i dla ciebie. – największy z czartów podał podróżnikowi odkapslowaną butelkę piwa.
- Zdrowie Pięknych Pań!!!
&
Yalooś Pałel Rex
Presents:
„Jedna noc z życia Wujcia Shaggiego”
„Pst” – krótki, ostry szept rozciął leśną ciszę niczym rytualny sztylet tnie napięty brzuch złożonej na ołtarzu dziewicy. Dźwięk dobiegł gdzieś z olszynowej gęstwiny po lewej stronie gościńca. Wujcio Shaggy rzucając w tym kierunku ukratkowe spojrzenia zwolnił kroku, ale się nie zatrzymał. Diabli wiedzą, co mogło kryć się w bezksiężycową, ciemną noc, w środku puszczy, co mogło wydawać z siebie zdradliwe, niebezpieczne, tajemnicze „pst”...
„Pst, pst” – dźwięk powtórzył się. Nieco bliżej i nieco głośniej. Wujcio Shaggy poczuł, jak po plecach spływają mu stróżki lodowatego potu. Nie był z natury strachliwy, lecz teraz spodziewał się najgorszego. Nawet, gdyby okazało się, że wśród drzew czai się smok, wędrowiec nie mógłby się już bardziej przestraszyć. Ale to nie był smok. Czuć by było stare piżmo i nieświeży oddech, tymczasem poza lekkim aromatem siarki, który mógł być tylko złudzeniem, powietrze było chłodne, rześkie, pachnące lasem.
- E! – szept zwrócił się teraz wyraźnie do podróżnika. – Ho no tu!
„O, nie ma mowy” – pomyślał trzeźwo Wujcio Shaggy, co w jego stanie notorycznego upojenia alkoholem nie było proste. – „Ja podejdę, a coś mnie zje.”
Księżyc wyłonił się zza chmury i rzucił nieco srebrzystej jasności na leśny trakt i idącego nim człowieka. Wędrowcowi jednak nie dodało to ani otuchy, ani nie pomogło mu, bowiem to, co kryło się za linią drzew nadal było okryte całunem mroku.
„Rozdroże, głupie rozdroże! Wiedziałem, żeby tam nie łazić po nocy” – myśli kłębiły się w mózgu Wujcia jak jadowite żmije. – „Myślałem, ze tam najdzie mnie wena, że stworzę dzieło wiekopomne, lub, że znajdę skarb... a tymczasem po prostu zginę... oby po prostu...”
W krzakach pojawiły się dwa jaskrawe punkciki. Czerwone. Drapieżne. Obce. Demoniczne. Cichym, długim susem, na środek gościńca, raptem kilka kroków od Wujcia Shaggiego wyskoczyła spora, ciemna istota. Przycupnęła skulona wlepiając swoje jarzące się ślepia w wędrowca, który natychmiast znieruchomiał zdjęty panicznym strachem. Tajemnicza sylwetka wyprostowała się prezentując swój okazały i straszliwy kontur. Serce podróżnika omal nie stanęło. To, co stało przed nim, miało bycze rogi, kudłate, nie po ludzku wygięte nogi i długi ogon zakończony chwostem. Przed nim stał diabeł.
W nad wyraz bujnej wyobraźni Wujcia, w przeciągu kilku zaledwie sekund przemknęło całe życie. Wszystkie sukcesy i wszystkie porażki. Piękne kobiety – chluba jego miłosnych podbojów i tanie ladacznice z czasów, gdy musiał zadowolić się wszystkim, co mu się nadarzyło. Wszystkie stworzone wiersze i kilka tych jeszcze nie napisanych. Wszystkie wypite piwa i kilka tych, które na niego nie miały się doczekać...
- Przyłącz się do nas – szepnął diabeł i choć szept był to prawdziwy, w uszach człowieka zabrzmiał on jak koncert orkiestry symfonicznej. Wujcio Shaggy czuł, że nie odmówi, ze nie może odmówić, że nadszedł koniec jego ziemskiej egzystencji.
Z rezygnacją skinął głową.
Diabeł poprowadził go w gęstwinę. Kilka metrów od gościńca, choć w miejscu, którego nie można było z drogi dostrzec, leżał ogromny, czarny i zimny, płaski kamień. Siedziały przy nim dwa następne biesy.
„Pst”
- Im większa kompania, tym raźniej, bo zimno i straszno tutaj. Starczy i dla ciebie. – największy z czartów podał podróżnikowi odkapslowaną butelkę piwa.
- Zdrowie Pięknych Pań!!!
Comment